Poranny telefon i ogłoszenie na Facebooku
Niemalże codziennie do naszej redakcji spływają powiadomienia o kolejnych akcjach pomocowych. Sposób, w jaki Polacy wspierają naród ukraiński, będzie z pewnością jedną z piękniejszych kart naszej historii. Pomagają politycy, wojsko, zwykli obywatele, dzieci, a nawet obcokrajowcy. Wydawałoby się, że żadna historia z tym związana nie będzie dla nas zaskoczeniem.
W piątkowy poranek odebrałem telefon od naczelnego - otóż skontaktowała się z nami Pani Aldona Wysocka, która opisała historię kilku mężczyzn z Irlandii, którzy przyjechali do nas, by nieść pomoc uchodźcom. Dziennikarska ciekawość sprawiła, że niedługo potem zadzwoniłem na podany przez Panią numer, aby dowiedzieć się więcej na ten temat.
Pomyślałem: "Irlandia... Rzeszów...jak?"
Szybko usłyszałem ciepły kobiecy głos, który stopniowo zaczął odkrywać przede mną szczegóły tej tajemniczej historii. Jak się okazało, nieocenioną rolę w jej powstaniu odegrały media społecznościowe.
-Na początku marca przeglądałam Facebooka - wyjaśniała Pani Aldona. -Znalazłam informację, że są Irlandczycy, którzy bardzo chcą pomóc. Zdecydowałam się zaoferować pomoc i wkrótce otrzymałam telefon - 3 marca miało przylecieć do Polski trzech Panów, którzy potrzebują noclegu.
Ciekawość stopniowo zmieniała się w fascynację. To był ten moment, kiedy twoja rozmówczyni kreśli przed tobą fascynującą opowieść, a ty, jak małe dziecko, słuchasz jej, ograniczając się jedynie do zapisywania kluczowych słów.
Pani Aldona kontynuowała: -We wskazanym terminie pojechałyśmy z córką na lotnisko w Jasionce. Trzej Panowie z Irlandii okazali się być Irlandczykiem, Polakiem oraz Łotyszem. Chcieli zobaczyć granicę polsko-ukraińską i szybko włączyć się do pomocy. Wkrótce dołączył do nich jeszcze jeden młody Irlandczyk.
Po rozmowie, dzięki pośrednictwu Pani Aldony, udało się ustalić termin bezpośredniego spotkania, aby dowiedzieć się więcej o akcji od samych zainteresowanych. Miało się ono odbyć już następnego dnia.
Spotkanie w hotelu
Miejscem naszego spotkania był hotel na obrzeżach Rzeszowa. Z dala od zgiełku i od tego wszystkiego, co może w mieście przytłaczać.
Kiedy dotarłem na miejsce, nie wiedziałem, jak będą wyglądać moi rozmówcy. Nie znałem ani ich twarzy, ani cech szczególnych. Przed hotelem moją uwagę zwrócił jednak biały samochód i krzątająca się obok niego grupka ludzi. Podszedłem bliżej, niektórzy mieli na kurtkach flagi Irlandii. Tu nie mogło być pomyłki. Po przywitaniu zarówno z "muszkieterami", jak i z Panią Aldoną, przeszliśmy do konkretów. W końcu za chwilę trzeba znowu ruszać w trasę!
Wspólnie udaliśmy się do hotelowej restauracji. Było pusto, goście już zdążyli zjeść śniadanie. Znaleźliśmy się w małej salce, w której miał nam nikt nie przeszkadzać. Po chwili, dołączyli do
nas również Alan, a także Matt, który zasilił grupę już w Polsce.
Moim pierwszym rozmówcą był Piotr Sekuła, pochodzący z Łodzi Polak, który już od 16 lat mieszka w Dublinie. Jak mówił, przyjechał, aby wspólnie z kolegami nieść pomoc tym, którzy jej potrzebują. Na Zielonej Wyspie prowadził własną firmę. By w pełni zaangażować się w pomoc uchodźcom, zrezygnował z pracy zawodowej. Podkreślał zresztą w trakcie rozmowy, że nie była to łatwa decyzja. W Irlandii została jego rodzina, a on sam w tej chwili nie zarabia.
-Zaczęło się od tego, że mój brat, Arkadiusz, zadzwonił do mnie i zapytał się, czy bylibyśmy w stanie zorganizować jakąś paczkę. Zadzwoniłem do kolegi, Alana, i on mówi: "Chodź, pojedźmy tam!" No i jesteśmy tu już ponad tydzień. Organizujemy zbiórkę pieniędzy w Irlandii. Wydawaliśmy pieniądze na typowo medyczne rzeczy, które są najbardziej w tej chwili potrzebne - tłumaczył.
W międzyczasie zadzwonił telefon Alana, to była jego siostra. Każdy członek ekipy, aby pomagać, musiał zostawić swoich bliskich w kraju.
Zapytałem Piotra o jego pierwsze wspomnienie z wyjazdu na tereny nadgraniczne. Namyślił się.
-To była sala gimnastyczna w Medyce. Pamiętam sale gimnastyczne w Polsce, jeszcze z czasów szkolnych. Tu jednak zszokowała mnie, pozytywnie, skala pomocy ludzi. To wszystko było wtedy jeszcze tak chaotycznie zorganizowane... A jednak działało i to bardzo szybko. Następnie podszedł do nas radny Medyki, Pan Mariusz [Gumienny, przewodniczący Rady Gminy Medyka - dop. K.P.]. Zabrał nas do kolejnej sali, gdzie było ok. 350 łóżek. Znajdowało się tam sporo kobiet, dzieciaczków... Każdy z nas był wzruszony.
Mężczyźni utworzyli stronę Ukrainefoodtruck.com. Początkowo chcieli oni wspierać ludność żywnością, ale okazało się, że po ich przyjeździe było jej już sporo. Podobnie jak i odzieży. Wtedy zdecydowali się zmienić profil strony.
-Zajęliśmy się produktami medycznymi. Jeździmy po sklepach. Matt jest medykiem i to on wybiera te najbardziej potrzebne rzeczy, które mogą przydać się tym ludziom - mówił Piotr.
Jak wspomniał, cała ich ekipa ma zostać w Polsce do wtorku - później Panowie mają organizować pomoc dla Ukraińców z terenu Irlandii, gdzie już w tej chwili trwa zbiórka produktów medycznych.
Na granicę przez Lublin
Następnie podszedłem do młodego mężczyzny z Irlandii. Miał na imię Matt i z wykształcenia jest technikiem medycznym.
-Kiedy to wszystko się zaczęło byłem w Warszawie. Nie mogłem tak odjechać, więc nie wsiadłem do samolotu, tylko zostałem tutaj. Widziałem za pośrednictwem mediów pracę Alana i pozostałych. Zobaczyłem też zdjęcia, które zamieściła na Instagramie żona Alana, a także stronę Ukrainefoodtruck. Skontaktowałem się z Alanem i zapytałem, czy nie potrzebują oni pomocy. Odpowiedział, że tak - mówił, zapytany o okoliczności dołączenia do akcji.
Na tereny nadgraniczne przedostał się przez Lublin.
Jak wspomniał, resztę ekipy poznał później. Widok uchodźców był dla niego wielkim przeżyciem.
-To było bolesne. Zobaczyłem tam kobiety i dzieci. Każdego dnia przybywały tam nowe osoby. Widząc to, zmieniasz się. Zrozumieliśmy, że ci ludzie najbardziej potrzebują artykułów medycznych. Szukaliśmy miejsc, gdzie moglibyśmy zakupić większą ilość lekarstw itp.
Podczas rozmowy podkreślał on wkład Polaków w pomoc uchodźcom.
-Na granicy jest sporo polskich wolontariuszy. To fantastyczne! W miejscach takich jak Lublin czy Rzeszów znajdują się punkty z żywnością i produktami medycznymi. Są one szybko organizowane, a ludzie naprawdę dbają, żeby niczego w nich nie brakowało. Cały świat stara się tym ludziom pomóc - podkreślał Matt.
Wspomniał również, iż cała grupa utrzymuje kontakt z mediami, za który odpowiada w szczególności Alan. Informacje na temat ich działalności znalazły się m.in. w "The Irish Times", a także w "The Independent".
Wtedy odezwał się Piotr: "Myślę, że o media warto zapytać Alana!"
To było całkiem łatwe
Alan Gale jest biznesmenem z Dublina, posiada firmę budowlaną. To właśnie poprzez pracę poznał Piotra. Jak sam podkreślał, nie żałuje pozostawienia swojego codziennego życia na rzecz przyjazdu tutaj.
-To było całkiem łatwe. Czuliśmy, że nasz przyjazd tutaj jest ważny. Dokonaliśmy właściwego wyboru. Matt jest medykiem, a Piotr Polakiem i mówi płynnie po polsku. Z kolei Aigars doskonale posługuje się językiem rosyjskim. Mogliśmy więc swobodnie komunikować się z wszystkimi.
Alan jest przekonany o słuszności ich akcji, choć, jak zaznaczył, początkowo nie było to dla nich takie oczywiste.
-Co prawda, nie dotarliśmy bezpośrednio na przejście graniczne, jednakże udało nam się pomóc uchodźcom zgromadzonym w budynku szkoły w Medyce. Zdawaliśmy sobie sprawę z dramatu, jaki przeszli ci ludzie i w tym momencie cieszymy się, że mogliśmy pomóc im w złapaniu choć chwili wytchnienia. Nie możemy jednak myśleć wyłącznie o tym, z czym się cały czas mierzą. Musimy zachowywać spokój i działać szybko - wyjaśnił.
Co ważne, Alan pokreślał fakt, że sytuacja uchodźców z Ukrainy leży na sercu całemu społeczeństwu irlandzkiemu. Niedawno Irlandczykom udało się m.in. zorganizować jeden z największych konwojów z pomocą w ich historii. Istotne było w szczególności przekonanie tamtejszych polityków i opinii publicznej, że najważniejsze w tym momencie jest przesyłanie artykułów medycznych i zespołów lekarzy, a nie rzeczy zbędnych.
-Zdjęcia tego konwoju są już w mediach. Są to cztery ciężarówki wypełnione koniecznym zaopatrzeniem. Dodatkowo niedługo z Irlandii ma wylecieć zespół lekarzy, który dzięki temu zaopatrzeniu, będzie w stanie świadczyć pomoc w różnych punktach na terenach nadgranicznych.
Alan pozostaje w stałym kontakcie z irlandzkimi mediami. Dziennikarzem jest też jego ojciec. Wspólnymi siłami starają się oni uświadamiać Irlandczyków na temat skali obecnego kryzysu na granicy polsko-ukraińskiej.
-W czwartek byli u nas dziennikarze z "The Independent". Ich zadaniem jest zebranie całej tej historii i opowiedzenie jej w naszym kraju. To co ostatnio mnie uderzyło to opowieść o kobiecie, która przekroczyła granicę z kotem na rękach. Dla tych ludzi wolontariusze na granicy mogą być ostatnią nadzieją. Polacy naprawdę wykonują świetną pracę - podkreślał.
W drogę!
W pewnym momencie Piotr zapytał mnie: "Zrozumiałeś wszystko?"
Zaśmiałem się i, zgodnie z prawdą, odpowiedziałem: "Prawie!"
Irlandczycy posługują się specyficznym angielskim. Co jakiś czas w ich mowie pojawiają się słowa charakterystyczne dla języka przodków. Tego w szkołach nie uczą. Duma z pochodzenia, bądź z miejsca zamieszkania, empatia i skłonność do odważnych decyzji - to rzeczy, które sami musimy nabywać. Moi rozmówcy opanowali je wszystkie do perfekcji.
Na koniec mogłem jeszcze uwiecznić bohaterów tej historii: Matta, Panią Aldonę, Alana i Piotra. Na kurtkach dwóch ostatnich Panów dumnie prezentuje się flaga Irlandii. Podczas rozmowy nie dane mi było porozmawiać niestety z Aigarsem, który odpoczywał po pracy. To zrozumiałe po tylu dniach...
Żegnając się, mogłem życzyć jedynie im wszystkim powodzenia. I myślę, że do tych życzeń dołączy się każdy z czytelników. Po pożegnaniu, wszedłem jeszcze do pobliskiego sklepu, by kupić wodę. Gdy z niego wyszedłem, biały samochód dostawczy przemknął mi przed oczami.
Pomyślałem wówczas jedynie: "No i pojechali!"
Oby było więcej takich ludzi...
Napisz komentarz
Komentarze