Sprawą śmierci ok. 30-letniego mężczyzny zajmuje się szereg instytucji: podkarpacki Narodowy Fundusz Zdrowia, służby wojewody podkarpackiego, prokuratura i policja. Kontrolę w rzeszowskim szpitalu MSWiA rozpoczął także Rzecznik Praw Pacjenta. Dziś dowiedzieliśmy się, że opisana przez nas sprawa wywołała poruszenie w samym resorcie administracji w Warszawie. Wszyscy chcą ustalić dokładne okoliczności zdarzenia, a przede wszystkim dowieść, dlaczego kilka chwil po opuszczeniu izby przyjęć, pacjent zmarł na pobliskim przystanku. Czy zawiniły procedury, niedopatrzenie, czy czynnik losowy?
"Ludzie, ratunku, człowiek umiera na przystanku!"
W czwartek (9.05.) spotkaliśmy się osobiście z naocznym świadkiem tego zdarzenia. Starszy mężczyzna — mieszkaniec Rzeszowa (nazwisko do wiadomości redakcji), podzielił się swoimi obserwacjami przebiegu akcji ratunkowej 30-latka na przystanku MPK pod szpitalem.
- Idąc chodnikiem wzdłuż ulicy Krakowskiej, zauważyłem, że pod wiatą przystankową leży człowiek - relacjonuje nasz rozmówca. - Pytam: „co się stało?". Łamaną polszczyzną słyszę: „przewrócił się i leży". Powiedziała do mnie kobieta z małymi dziećmi. Jej partner próbował dzwonić na 112, ale był obcokrajowcem i chyba nie znał odpowiednich słów, by wytłumaczyć, o co chodzi, za jakiś czas poprosił inną osobę o rozmowę z dyspozytorem 112 - opisuje. dość chaotycznie całe zdarzenie. - Na ławce leżał telefon, wypis z izby przyjęć, wskazujący, że opuścił on placówkę medyczną kilka chwil wcześniej. Przeczytałem tę kartkę - to było straszne - Chwilami jego głos się zawiesza, płacze. Mówi, że nie może sobie poradzić z tym, czego był świadkiem.
Wtedy - jak opowiada dalej, podbiegł do budynku izby przyjęć i zaczął wołać o pomoc. Zanim tam się udał, poprosił przebywającą na przystanku rodzinę z dziećmi, aby ułożyć poszkodowanego w pozycji bocznej ustalonej. - Oni mówili, że powinien leżeć na plecach - dodaje.
- Gdy dobiegłem, do Izby Przyjęć zacząłem krzyczeć „ludzie, ratunku, człowiek umiera na przystanku!" - opisuje. - Zaraz po wejściu do budynku zobaczyłem jakąś panią — pracownika szpitala, a później doszedł jeszcze drugi pracownik. "Na przystanku jest mężczyzna młody, on umiera, z jego ust toczy się piana!" - relacjonuje, co powiedział do tych pracowników szpitala.
-Polecono mi, abym szedł za namalowaną na podłodze czerwoną linią. Zobaczyłem kolejnego, trzeciego pracownika, który pchał wózek transportowy z jakimiś materiałami medycznymi. Powiedziałem mu to samo, co tej pani, że na płytkach leży chłopak, na przystanku, przewrócił się, kiedy położyliśmy go na boku, to zobaczyłem pianę na jego twarzy, "pomóżcie mu!" - relacjonuje starszy mężczyzna. - [Ten pracownik - przyp. redakcja] powiedział mi, że "dobrze" i gdzieś zaczął iść. Zrezygnowany postanowiłem wrócić na zewnątrz, na przystanek, gdzie stwierdziłem, że wezwanej kilka minut wcześniej karetki, „jak nie było, tak nie ma". - zżyma się.
- Gdy wróciłem z budynku, na przystanku stała kobieta i mówiła, że "on sinieje". I czekaliśmy, że wreszcie ktoś się zjawi. Trwało to kilka minut - opowiada.
Miał 29 lat...
- W międzyczasie sięgnąłem znów po leżący na chodniku ten wypis. Patrzę i myślę: „mój Boże, chłopak jest z 95 roku". Czytam dalej i nie dowierzam. W wywiadzie medycznym i to było napisane na tym dokumencie, zgłosił się z bólem w klatce piersiowej - mówi wstrząśnięty emocjami, które ponownie do niego wróciły, nasz rozmówca. Mimo że czytał kartę, to nie zdążył zapamiętać jednak jego nazwiska, ani adresu. - Pamiętam tyle, że miał wpisane, że mieszka w Rzeszowie - dodaje.
- Wreszcie z budynku szpitala wyszło dwóch pracowników. Jeden starszy, grubszy w ciemniejszym ubraniu w koszuli bez etykiety, bez słuchawek, z gołymi rękami przyszedł - relacjonuje nasz rozmówca. - Drugi młodszy w jaśniejszym ubraniu chyba z jakimś napisem - dodaje. - Szli sobie powoli, gdy byli na wysokości znaku "Izba Przyjęć", to zaczęliśmy z tą panią krzyczeć "szybciej, bo on tu umiera!" - Nieco przyspieszyli, ale myśmy się denerwowali na tę ich opieszałość, przecież w takiej sytuacji to trzeba szybciej działać! - relacjonuje. W tym też czasie powoli ze szpitala przyjechała karetka.
- Ten grubszy ratownik przystąpił do sprawdzania pulsu, a to na szyi, na nadgarstkach i nawet przy pachwinie. Pytałem ich, czy jest wyczuwalne. Nikt nie odpowiedział - opisuje.
- Następnie [ratownik - przyp. redakcja] przystąpił do uciskania klatki piersiowej i kazał stanąć trzem osobom, tak aby zasłonić słońce, bo mu przeszkadzało. W tym samym czasie podjechał autobus, ludzie wsiadali, wysiadali - mówi. - Starszy ratownik wysłał tego młodszego po to urządzenie defibly... defibrylator. Przyniósł mu, rozpiął koszulę. Ja wtedy uciszałem tą starszą panią, bo ona cały czas coś mówiła, prosiłem, żeby nie przeszkadzała ratownikowi. Widziałem, jak elektrody były przyklejone do klatki piersiowej tego chłopaka, ale nic się nie działo, on nie reagował na działanie tego urządzenia - przedstawia przebieg zdarzenia. - Kiedy przyjechała druga karetka, ratownik powiedział "dać nosze" i przynieśli nosze, ale nie wiem skąd. Nie wiem, czy z karetki, czy ze szpitala. Położono go na noszach. Ratownik rzucił koc, telefon, kartę ze szpitala i ruszyli z tymi noszami. W tym czasie podjechał mój autobus, wsiadłem i odjechałem. Zadzwoniłem do córki, opowiedziałem jej sytuację, płakałem - mówi ze wzruszeniem.
- Gdzieś w międzyczasie widziałem, jak reagowali ci Ukraińcy, byli przerażeni tą sytuacją, jakością tej pomocy. Kręcili głowami. Ja ani razu nie dotknąłem jego ciała. Bardzo dużo się działo, byłem zdenerwowany, trudno jest mi teraz tak dokładnie, po kolei opowiadać - mówi.
- We wtorek byłem w tym szpitalu, pytałem o tego chłopaka, ale nikt mi nic nie chciał powiedzieć, bo nie jestem rodziną. Ten system jest zły - podsumowuje nasz rozmówca.
W czwartek przed południem nasz rozmówca - świadek zdarzenia - zgłosił w Prokuraturze Rejonowej dla miasta Rzeszów chęć złożenia zeznań, w związku ze śmiercią młodego mężczyzny.
Dyrekcja szpitala nadal nie informuje w sprawie
Dyrekcja rzeszowskiego szpitala MSWiA nadal nie udzieliła odpowiedzi na nasze pytania przesłane jeszcze w poniedziałek (6.05). Dla nas jako mediów, które pracują w służbie obywateli, postawa dyrekcji szpitala jest zupełnie niezrozumiała.
Swoje czynności, o czym pisaliśmy na wstępie, prowadzi policja i prokuratura. - Funkcjonariusze wydziału dochodzeniowo-śledczego rzeszowskiej komendy podjęli czynności sprawdzające. Ich celem jest weryfikacja czy w tym konkretnym przypadku doszło do przestępstwa, doszło do złamania przepisów prawa.
- Z uwagi na dobro prowadzonych czynności nie udzielamy żadnych innych, bliższych informacji - powiedziała nam asp. sztab. Magdalena Żuk, rzeczniczka Komendy Miejskiej Policji w Rzeszowie.
Napisz komentarz
Komentarze