Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
PRZECZYTAJ TAKŻE:
Reklama
Reklama PCN oświeć mnie
Reklama Powiat Rzeszowski

Przygoda UltraMirage po raz trzeci i… po raz pierwszy. Rzeszowianie pobiegli 50 km po Saharze promując Rzeszów

Podziel się
Oceń

Tak gdzieś w lutym 2023, przy brzydkiej pogodzie, mżawce, zimnie biegliśmy z moim synem Michałem przez Słocinę, dalej do Malawy, potem ulicą Lwowską z powrotem w stronę ronda na Wilkowyi i tam dopadł nas mały kryzys wymagający krótkiego postoju. To właśnie wtedy, gdy znów pobiegliśmy dalej pierwszy raz, po wielu prośbach Michała stwierdziłem, że pojedziemy na Saharę razem!
Przygoda UltraMirage po raz trzeci i… po raz pierwszy. Rzeszowianie pobiegli 50 km po Saharze promując Rzeszów

Źródło: archiwum prywatne Macieja Milczanowskiego

Od redakcji: Rzeszowianie: dr hab. Maciej Milczanowski, profesor Uniwersytetu Rzeszowskiego wraz z synem Michałem uczniem klasy 3D VI Liceum Ogólnokształcącego w Rzeszowie, wzięli udział w prestiżowym biegu UltraMirage po Saharze. Zapraszamy do lektury wyjątkowej relacji z tego wydarzenia, w której nie brakuje sportowych emocji i rodzinnych wzruszeń.

Miałem za sobą już dwie edycje tego biegu, a Michał skończył 16 lat i biegał coraz lepiej – także długie dystanse. Wiedziałem, że gdy mu to powiem, odwrotu nie będzie, bo nie można dziecku robić TAKIEJ nadziei, a potem zmieniać zdania. Zanim więc decyzja zapadła wielokrotnie w czasie licznych biegów rozmyślałem – czy to bezpieczne biegać Ultra dla tak młodego organizmu, czy pustynia i upał mogą mu zagrozić, no i wreszcie pytanie fundamentalne – czy dam radę udźwignąć to finansowo – wszystkie koszty razy 2. Ale gdy to zdanie wypowiedziałem klamka zapadła, teraz już nie myślałem czy, tylko jak to zrobić i jak zapewnić, żeby nic mu się nie stało. To ostatnie pytanie tkwiło we mnie przez kolejne miesiące, aż do minięcia linii mety UltraMirage 30 września 2023. 

Rodzaje biegaczy

Na początek zastrzeżenie związane z charakterem mojej biegowej przygody. Biegaczy można podzielić na zawodowych, wyczynowych oraz amatorów. Na stronie bieganie.pl sport amatorski opisany jest jako aktywność fizyczna podejmowana dla „wypoczynku, rozrywki i rekreacji. Nie wyklucza się to oczywiście z tym, że biegacz amator może mieć ambicje bicia swoich rekordów, ale swojego życia nie podporządkowuje pod sport i bieganie stanowi jedynie dodatek do życia.” Ta definicja oddaje dobrze moje podejście do biegania. 

Nie rywalizuję z nikim, a obowiązki rodzinne i zawodowe mają absolutny priorytet, co powoduje, że często, gdy planuję biegać na długi dystans, muszę go skrócić, bo trzeba odebrać dziecko ze szkoły. Inny m razem mam zaplanowane tylko 10km, ale obowiązki w pracy powodują, że nie mogę pobiegać zupełnie. Gdy muszę napisać ważne sprawozdanie, artykuł naukowy albo rozdział książki bieganie jest wyłączone nawet na 2-3 tygodnie.  W takiej sytuacji trudno zbudować plan treningowy z jakąkolwiek precyzją, a co za tym idzie rywalizować ze sportowcami, którzy mogą pobiec rano dychę i wieczorem półmaraton.  Dlatego też porównywanie wyników, tempa itd. może powodować u amatora frustrację, bo sam biegam już 4 lata, ale nie przekłada się to na stały progres. Za to przekłada się na to, że po odpowiednich przygotowaniach przebiegam maraton lub mogę pokonać 50km na Saharze. 

Dlatego biegam wtedy i tak długo jak uda mi się „wykroić” czasu w codziennych obowiązkach. Jedynie przed zawodami staram się zwiększyć intensywność treningów, żeby móc dać z siebie wszystko w danym momencie. Oczywiście rozczula mnie do łez gdy ktoś wyznacza mi cele – pobiegnij 100km w UltraMirage – przecież 50 już biegałeś, albo ktoś inny – sporo młodszy mówi - przebiegnij 50km w 6 godzin, skoro ja dałem radę to ty też. Takie uwagi mogą być nieprzyjemne bowiem porównanie obejmuje tylko cyferki, a nie wszystkie te kwestie, które na moje możliwości wpływają, ani też nie uwzględniają, że moim celem nie jest realizować czyichś ambicji, tylko swoich.  

Do tego w tym roku biegłem z szesnastolatkiem którego wytrzymałości i możliwości w tak specyficznych warunkach nie dało się poznać. Choć więc lubię poprawiać swoje rekordy, to tym razem z góry więc odrzucałem walkę z czasem, utrzymywanie tempa, bo (co każdy biegacz wie) gdybym się na tym „zafiksował” to w czasie biegu mógłbym źle wpływać na syna, a mi ogromnie zależało, żeby to była wyprawa, przygoda w najlepszej atmosferze a nie wypruwanie żył dla wyniku. Z resztą czy zajęcie miejsca 80 zamiast 114 coś zmienia, jeśli w wydarzeniu ma się inny priorytet?

Z takim nastawieniem rozpoczynaliśmy przygotowania. Czasem się zapominałem i mówiłem o tempie ale szybko przyzwyczajałem się do powyższego sposobu rozumowania i zapewniałem syna, że żadnej presji nie będzie, raczej będzie to świetny czas razem i może jedyne, to żeby jednak zmieścić się w limicie czasu – 10 godzin. 

Przygotowania

Przygotowania jak zwykle poszły dobrze, ale mogły pójść znacznie lepiej. W sierpniu biegaliśmy sporo, pogoda dopisała, było gorąco, a zatem i wytrzymałość, i aklimatyzację cieplną mogliśmy trenować na świeżym powietrzu i na naszych słocińskich wzgórzach. Jednak wrzesień to zupełnie inna sprawa – zaczyna się szkoła i praca, o wiele trudniej znaleźć czas na bieganie, a wspólnie to już zupełnie często niemożliwe. Ostatecznie udało mi się przebiec 160km w miesiącu przed wyjazdem do Tunezji, w tym każdej soboty robiliśmy długie biegi aż ostatnie dwa do 30km. 

Ale przedostatni tydzień to znów sporo obowiązków zawodowych i zamiast najmocniejszych kilometrów nie było biegania niemal w ogóle. Bieganie w saunie udało nam się zrealizować tylko raz… Oczywiście wiedziałem, że to wystarczy by pokonać 52km na Saharze, ale jak będzie z Michałem? Jak jego organizm zareaguje na zupełnie inny klimat, upał i najdłuższy w życiu dystans? Jego rekord to właśnie te nasze sobotnie 30km, choć przebiegł je dość lekko. W przygotowaniach pomaga nam cała rodzina – żona Asia, synowie Marcinek i Cezarek. W czasie długich wybiegań jadą z nami na rowerach. Często rozmawiamy, oni jeżdżą daleko do przodu po czym zawracają, tak że całą trasę jesteśmy niemal razem w piątkę. To pierwsze tak rodzinne przygotowania i jest to ogromnie miłe. 

Ostatni tydzień to przygotowania, pakowanie i w środę 27 września rano wyjazd do Krakowa, stamtąd lot do Düseldorfu i kolejnym samolotem do Tunisu. Od samego wyjazdu z Rzeszowa traktowaliśmy to jako początek przygody – a więc ekscytacja, radość, przygoda – taka prawdziwa podróżnicza, trochę jak z książki! Podróż ciągnie się niemiłosiernie i w samolotach, i godzinach na lotniskach trochę humory siadają, ale w Tunisie wita nas wysłannik z hotelu Dar Ben Gacem, który, machając kartką z moim nazwiskiem, z szerokim uśmiechem woła - UltraMirage! Maciej!! Nazwiska nie próbuje wymieniać… ;-)  

Tunezja

Podróż krętymi uliczkami Medyny do centrum to już niesamowite wrażenia. Potem fantastyczny hotel, którego właścicielką jest Leila Ben Gacem, siostra pomysłodawcy i organizatora UltraMirage El Djerid - Amira Ben Gacem. Hotel jest jednocześnie muzeum – budynek z XVII wieku, w środku mnóstwo zabytków, niektóre w gablotach i niektóre jako przedmioty użytkowe. Nawet meble do hotelu wykonał uliczny rzemieślnik pracujący kilkadziesiąt metrów dalej, przy Rue du Pasha w Medinie. Hotel ma trzy kondygnacje, a na biało wymalowanym dachu można usiąść z kawą i podziwiać panoramę Tunisu. Nie muszę dodawać, że Michał jest zachwycony, wciąż powtarza – tatku, ale tu jest super! A to dopiero pierwszy przystanek w naszej podróży. 

Rankiem taksówką jedziemy na lotnisko gdzie czeka już autobus organizatorów biegu. Podróż do Touzer jest bardzo długa, wyjeżdżamy po 11, a na miejscu jesteśmy dopiero po 17. Ale po drodze jest kilka ciekawych postojów, gdzie można zjeść banany, orzechy czy picie na przydrożnym stoisku. 

Touzer i Sahara

Wreszcie Touzer – miasto na Saharze, które urzekło mnie już 2 lata temu na mojej pierwszej a 5 w historii edycji UltraMirage. Tradycyjnie trafiamy do hotelu Ras El Ain gdzie po szybkim meldunku udajemy się do pokoju i zaraz błyskawicznie na stołówkę i nad basen hotelowy. Skoro Michał wcześniej był szczęśliwy to teraz jest w euforii. Zarówno stołówka jest wspaniała, a basen, ciepły wieczór, palmy – to wszystko sprawia, że człowiek czuje się w jak w jakimś ekscytującym filmie podróżniczym.

Ale teraz dopiero zaczyna się najlepsze: jako że w czasie poprzednich edycji poznałem mnóstwo biegaczy z różnych stron świata, przy trzecim spotkaniu nasze powitania są już bardzo wylewne. Wszyscy też „jednym okiem” obserwują relacje na Fb z przygotowań innych – wiedzieli więc, że jest ze mną syn – najmłodszy uczestnik biegu. Wzbudza to sporą sensację. Wszyscy moi znajomi i ludzie, których nie znałem podchodzą, witają się po czym pytają – czy to jest ten młody człowiek? - Jak przygotowania? – Jak się czujesz? Po czym dosłownie wszyscy żegnają słowem – Enjoy the race, lub Enjoy the desert! Warto zwrócić uwagę – nie mówią osiągnij jakiś czas, nie dopingują do rywalizacji, ale mówią o tym by czerpać przyjemność, by cieszyć się przygodą. To doświadczeni biegacze, często zwycięzcy, ale też ludzie otwarci, uśmiechnięci, pozytywni. 

Oczywiście zrozumiałe, że nawet część wyczynowych i często profesjonalnych biegaczy rywalizuje o zwycięstwo czy podium, ale zdecydowana większość biegnie dla własnej rywalizacji z samym sobą, by udowodnić sobie, że dadzą radę, by cieszyć się przygodą. Nawet ci którzy wygrywają, są często świetnie nastawieni do współuczestników. Taka atmosfera sprawia, że pobyt w hotelu, odprawy przedbiegowe, posiłki czy spacery – to wszystko tworzy niezwykłe emocje. Wielu ma poczucie że znaleźli się „wśród swoich”… takie uczucie miałem już pierwszego wieczora w 2021 roku gdy znalazłem się tam po raz pierwszy i dokładnie to powiedział mi Michał tego pierwszego wieczora w Touzer. Gdy powiedział – „tatku czuję że jestem wśród swoich” to wiedziałem, że zapadł na tę samą „chorobę” co ja lata temu. 

Cały dzień 29 września to posiłki, odprawy, mnóstwo wspaniałych spotkań, wycieczka do parku, którego nazwa brzmi tak samo jak nazwa hotelu. W nocy nie możemy zasnąć – podobnie jak przed poprzednimi edycjami wszystko co się dzieje oszałamia a do tego zbliża się punkt kulminacyjny – emocje po prostu buzują. Musimy zjeść po pół tabletki na sen bo inaczej nie dałoby się zmrużyć oka. O 3:30 pobudka, ubieramy się – na nogi zakładamy ochraniacze od piasku – wciąż pamiętam Mattiasa – Węgra z którym biegłem dwa alta temu gdy po kilku kilometrach piachu zdejmował buty i wysypywał z nich piasek. Wolałbym tego uniknąć, a ochraniacze przystosowane do warunków pustynnych są lekkie i przewiewne – zupełnie inaczej niż stuptupy stosowane w Polsce na błoto. Napełnienie bukłaków w plecakach i butelek z przodu kamizelek. Do plecaka chowamy folię ochronną, sporo papieru toaletowego (na wszelki wypadek), małą butelkę Coca Coli (testowany rok wcześniej patent), żele, mus oraz flagę Polski. 

Poranek

Jeszcze śniadanie, na które udajemy się o 4:00 już w pełnym oporządzeniu z plecakami, czapkami itd. Na śniadaniu spotykamy naszych przyjaciół z Wielkiej Brytanii – Michaela Sokolow i jego żonę Glendę. Michael biegnie na 100km choć długo zastanawiał się czy nie wybrać jednak dystansu krótszego, Glenda biegnie na 50 już drugi raz. Z Michaelem znam się od 2020 roku, gdy pierwszy raz planowałem wyjazd na UltraMirage, ale z powodu pandemii musiałem zrezygnować. To jego właśnie najpierw pytałem o ten bieg, o wyposażenie i zawsze mogłem liczyć na jego rady. Takie rady przed pierwszym biegiem w tak specyficznym miejscu są na wagę złota, bowiem nie da się zwizualizować faktycznego przebiegu tych zawodów. Człowiek próbuje sobie wyobrazić, wczuć się, ale jest to tak inna impreza, tak inne warunki niż te w kraju, że nie jest to w pełni możliwe. Michael radził mi np. czy lepiej używać kijków, czy nie, czy ochraniacze na piasek są konieczne, jakie buty, jakie żele itd. 

fot. archiwum prywatne Macieja Milczanowskiego

W czasie przemiłej rozmowy, gdy wszyscy tryskaliśmy już adrenaliną, Michael zadaje pytanie o… krem przeciwsłoneczny! Nagle zdaję sobie sprawę, że o wszystkim myślałem od strony wysiłku i biegu, ale nie pomyślałem o ochronie przed słońcem. Wprawdzie sam w poprzednich edycjach nie stosowałem żadnych kremów i także teraz tego nie potrzebowałem, ale przecież tym razem nie jestem sam! Glenda spojrzała tylko na nasze zakłopotane twarze i pobiegła do pokoju hotelowego. Za moment była z powrotem z tubką kremu. Michaś zaczął się nacierać, a Michael zapytał mnie czy też skorzystam, ja na to, że nie potrzebuję, poprzednio nie miałem i teraz też nie. Odparł krótko – barbar! ;-) po czym wszyscy wybuchliśmy śmiechem. 

Wreszcie idziemy do autobusu, jest kompletnie ciemno i tylko lampy hotelowe rozświetlają mrok. W autobusie niemal wszystkie miejsca zajęte. Ruszamy o 5, około 5:30 jesteśmy w Mos Espa – miasteczku, w którym kręcono sceny do Gwiezdnych Wojen, obok którego ulokowana jest linia startu i całe pole dla biegaczy. Po zdaniu plecaka z koszulkami na zmianę, piciem i jedzeniem na „po biegu” do depozytu lecimy obejrzeć Mos Espa. Przy wejściu witamy się z Darthem Vaderem – czy tym co z niego pozostało… Potem przechodzimy dookoła całego miasteczka wchodząc chyba do wszystkich domków które były otwarte. Robi się coraz jaśniej, słyszymy odliczanie startu biegaczy na 100km, oni startują o 6:00 a my o 6:30. Jeszcze chwilę pozostajemy w miasteczku i idziemy na start. Strefa startowa jest otoczona namiotami, w których po biegu można odpocząć, teraz trwają tam ostatnie przygotowania do startu. W tym roku namówiłem trojkę biegaczy – przyjaciół by razem z Michałem stworzyć zespół AstroRunning. Są to Vincent Bioret i Magali Cantero z Francji oraz Glenda Sokolov pochodząca z Filipin mieszkanka Wielkiej Brytanii. Oczywiście jest to część przygody, dodatkowa atrakcja. Przed startem robimy w piątkę wspólne zdjęcie. 

Start

Wreszcie pora poznać rodzaje piasku na Saharze.  O 6:30 start biegu! Wyruszamy z Michałem tempem 6.15min/km i takie tempo utrzymujemy przez 10km. Biegnie się super – adrenalina buzuje, ludzie się śmieją, sporo muzyki, okrzyków, radości. Co rusz mijają nas samochody organizatorów, policji, na quadzie śmiga Amir Ben Gacem i wesoło pozdrawia biegaczy. 

fot. archiwum prywatne Macieja Milczanowskiego

Biegnie się fajnie, bo jest chłodno, a piasek jest zbity, w sumie znacznie lepiej niż po asfalcie. Do tego przepiękny wschód słońca już w czasie biegu sprawia magiczne wrażenie. Jestem tam trzeci raz więc pilnuję tempa żeby w takich okolicznościach nie dać się ponieść, bo wiem dobrze, że z każdą godziną będzie trudniej. Kontrola tempa nie ma przyspieszać ale spowalniać na tym etapie nasz bieg. Z resztą w czasie odprawy przedbiegowej Amir Ben Gacem mocno podkreśla - żeby nie dać się ponieść fajnej atmosferze i chłodowi na pierwszych 20km, bo potem wielu rezygnuje gdy w upale i na piasku braknie sił. 

W pewnym momencie dobiegamy do Abdessattara Amara – Tunezyjczyka, którego poznałem już na mojej pierwszej edycji tego biegu. Jest to człowiek wyjątkowy – niezwykle wesoły, w czasie biegu śpiewa, wszystkich nawołuje zwyczajowym jalla jalla i pomimo że my nie znamy francuskiego ani arabskiego, a on angielskiego ani tym bardziej polskiego, niemal bez problemu się porozumiewamy. Abdessattar bardzo polubił Michała – daje nam rady dotyczące oddychania, dopinguje. W tak wesołej atmosferze biegniemy aż do 14 kilometra, gdy z ubitego piasku zbiega się na piasek głęboki i sypki. Przypomina on piasek na plaży w najcieplejsze dni. Do tego koło 8 robi się coraz cieplej, choć czołowy wiatr, który się nasila sprawia, że upał nie daje się jeszcze we znaki, ale jednocześnie ten wiatr utrudnia utrzymanie tempa… już nie muszę spowalniać – teraz próbujemy je utrzymać. 

Na tym piasku Michałek nie czuje się dobrze, a ja widząc, że się męczy natychmiast zarządzam marsz. Idziemy przez kilometr czy dwa, Abdessattar oddala się, a my szybkim krokiem idziemy dalej. Poruszamy się na przemian marszem lub wolnym truchtem. Priorytetem jest dla mnie to, żeby Michał się nie zablokował. Mieliśmy takie sytuacje na treningach, a wiem jak ważna jest głowa w takich biegach. Dlatego stanowczo wyjaśniam kilka razy Michałkowi, że tempo nie ma znaczenia, że nie ścigamy się z nikim, naszym celem jest dotrzeć do mety, jak się uda to w limicie czasu. Zdaje mi się, że Michałek się rozluźnia i stopniowo wracają mu siły. 

Do check-pointu na 19km poruszamy się marszobiegiem. Na tym punkcie kontrolnym pijemy wodę chwilkę odpoczywamy i idziemy dalej. Teraz droga jest znów po piasku ubitym i resztkach asfaltu, ale lekko wznosi się do góry. Tak musimy pokonać kolejne 6 kilometrów. Znów idziemy na przemian z truchtem. Najważniejsze to oszczędzić siły na drugą połówkę, która odbędzie się w upale, a po drodze będzie odcinek z głębokim piaskiem. Wciąż wieje dość silnie w twarz co odbiera siły. 

Piasek i tempo Hiszpana

Wreszcie na 25km skręcamy z drogi w prawo w głęboki piasek. Piasek jest jednak inny niż rok temu. Wtedy od razu był głęboki i gorący, teraz jest dość zbity – ale wcale nie łatwy do biegu. Postanawiamy iść dopóki jest pod górę i spróbować pobiec gdy zacznie być z górki. Stopniowo obaj czujemy się lepiej idziemy najszybciej jak się da, a gdy teren zaczyna opadać podbiegamy. Mamy swoje powiedzenie – „tempo Hiszpana” – najwolniejsze tempo biegu. 

Rok temu w tym samym miejscu wyprzedził mnie pewien Hiszpan, który biegł niezwykle wolno. Ja nie byłem w stanie utrzymać jego tempa i go wyprzedzałem, ale potem, gdy przechodziłem do marszu on powolutku mnie doganiał i wyprzedzał. Gdy znów próbowałem utrzymać się za nim, nie dawałem rady i znów go wyprzedzałem. Przypomniała mi się wtedy bajka o zającu i żółwiu. Obiecałem sobie, że napiszę tekst na moją stronę www o polskim zającu i hiszpańskim żółwiu. Na mecie Hiszpan był kilka minut przede mną;-). 

W czasie treningów w kraju opowiedziałem o tym doświadczeniu Michałowi i odtąd mieliśmy hasło – tempo Hiszpana i dodawaliśmy ze śmiechem – tak, żeby tylko nie iść. A zatem po piasku biegniemy tempem Hiszpana lub maksymalnie szybko idziemy. Przez kilka minut idziemy w towarzystwie dwóch pań – z Australii i Kanady. Znów raz my raz one są z przodu i tak aż do punktu wodnego na 30km. Obaj czujemy się dobrze, ale ja nie mam pewności jak Michał zniesie dalszą część biegu, gdy upał będzie największy. Sam też potrzebuję na chwilę się położyć. To daje mi siłę. Postanawiamy, że odpoczniemy kilka minut, mimo, że nie jesteśmy jakoś dramatycznie zmęczeni. W namiocie spotykamy Amira Ben Gacem. Widząc Michała woła do mnie – macie dużo czasu, odpocznijcie. Cały czas myślę o tym jak Michał zniesie upał i rada Amira także skłania mnie do ostrożności. 

fot. archiwum prywatne Macieja Milczanowskiego

W namiocie postanawiamy wymienić wodę. Taka gorąca woda po kilku godzinach zaczyna być trudna do picia. Wylewamy resztę z bukłaka i wlewamy świeżą. Próbuję wrzucić tabletki z izotonikiem, ale jak zawsze się blokują we fiolce i muszę się namęczyć, żeby je wydobyć. Teraz dopiero sobie przypominam, że rok temu było tak samo i miałem inaczej je zapakować.

Gdy zapas izo jest uzupełniony, butelki na szelkach pełne wody, głowy, ręce i tułów zlane wodą – ruszamy dalej. Teraz powinno być łatwo, bo do check-pontu jest tylko 5km i droga powinna być ubita – tak jak rok i dwa lata temu. 

Początek jednak jest zaskakująco trudny. Piasek jest głęboki i gorący a do tego koleiny po samochodach. Okazuje się, że cały odcinek tak wygląda. Trudno biec, ale jednocześnie Michał czuje się coraz lepiej. Kryzys dawno minął i pomimo rosnącej temperatury i piasku nie ma problemu z utrzymaniem tempa. Tuż przed białym namiotem check-pointu biegnie i pierwszy dociera tam. 

Drugi check-point

Za tym namiotem czeka nas 12 kilometrów do ostatniego punktu wodnego w największym upale. Jest 11:37, a zatem do końca limitu czasu mamy prawie 5 godzin, możemy już więc wyłączyć myślenie o czasie i skupić się na samej wyprawie. Mamy czas by odpocząć i zebrać siły bez presji. Znów kładziemy się, polewamy wodą, uzupełniamy bukłaki. W sumie na punkcie spędzamy aż 24 minuty. Ja już nie mogę jeść, ale Michał wsuwa całą paczkę paluszków, które jeden z wolontariuszy mu wręczył. Patrzę na niego z zazdrością… 

Gdy ruszamy, do punktu docierają Vincent i Glenda. Chwilę rozmawiamy z Vincentem, zastanawiam się, czy poczekać na niego, ale jednak jesteśmy gotowi, więc trochę szkoda czasu - wyruszamy dalej. Teraz więcej idziemy niż biegniemy. W poprzednich edycjach pomiędzy 42 a 45 kilometrem miałem największy kryzys. W pierwszej edycji nawet miałem ochotę zrezygnować na tym etapie. Sam zmagając się ze sobą, wciąż obserwuję Michała, bardzo martwię się jak zniesie, ale on wygląda dobrze, widząc jednego z naszych tunezyjskich przyjaciół podaje mu ostatni nasz żel energetyczny. Zabawne, bo trochę później przeszukałem cały plecak w jego poszukiwaniu, aż Michał przyznał się, że go podarował, bo ten Tunezyjczyk wyglądał na kompletnie wyczerpanego. Znów się uśmialiśmy, a potem bardzo go za to pochwaliłem, bo to naprawdę wspaniała postawa – choć wiedziałem, że ten żel przydałby się jeszcze. 

Zmęczenie jest duże, ale nie ma zagrożenia jakimś kryzysem. Co więcej nie ma śladów skurczów – a rok i dwa lata temu moje nogi były w opłakanym stanie, na tym etapie miałem pęcherze i potężne skurcze. Droga ciągnie się, krajobraz robi się monotonny, bo znikają wszelkie wzniesienia, wydmy, skały, jest to wyschnięte słone jezioro – wszędzie widać piasek oraz duże połacie pokryte solą. Michał jest wciąż zachwycony, z każdym kilometrem jak jestem coraz bardziej znużony, a on przeciwnie, coraz bardziej energiczny. Ze zdziwieniem obserwuję jak co rusz zbiega z trasy, żeby wziąć na rękę sól, piasek, zrobić zdjęcie czy sprawdzić tropy zwierząt. 

Wreszcie Michał stwierdza, że martwi go, iż ta wyprawa powoli się kończy. Zrozumiałem, że on zupełnie inaczej niż ja patrzy na ten etap biegu. Nie czeka na metę, żeby odpocząć, ale martwi się, że trzeba będzie wrócić do codzienności, obowiązków, szkoły. Tutaj przeżywa swoją przygodę życia i wcale nie chce jej kończyć. Obu nas nic nie bolało, nie było tych doświadczeń, które miałem rok wcześniej, ale inaczej działały nam głowy. Ja nastawiony już na dotarcie do mety – cierpiałem z każdym kilometrem. On ciesząc się przygodą, myślał o korzystaniu z każdej chwili. U mnie ten etap zakończył się trochę km wcześniej. Zaczęło do mnie docierać, że powinienem się od niego uczyć tej zmiany myślenia, nie można końcowych 20km pokonywać z oczekiwaniem na metę, trzeba zająć głowę czymś co pozwoli na odwrócenie uwagi. Tzw. mindset trudno zmienić w trakcie, choć próbowałem. Jednak postanowiłem sobie następnym razem próbować wzorować się na synu. 

Upał jednak wciąż rośnie i Michałowi także daje się we znaki. W pewnym momencie widzimy przed sobą cień – najpierw wygląda to dziwacznie, aż podnosimy głowy i okazuje się, że mała chmurka już niemal zasłania tarczę słońca. Ale chmurka przesuwa się w kierunku naszego biegu – mówię do Michała, że jeśli ją dogonimy, będziemy mieli chwilę chłodu, ale może nam uciec i nic z tego nie będzie. To pobudza nas znów do biegu i przyspieszenia marszu na zmianę. Wreszcie udaje się ją dogonić i efekt jest niesamowity – robi się przyjemnie chłodno – wręcz relaksująco. Chmurka podąża nad nami przez może minutę, i jest to niesamowite orzeźwienie. Później rozmawialiśmy z innymi uczestnikami biegu i tę chmurkę i związane z nią wrażenie zanotowali także oni. Niesamowite jak w takich okolicznościach drobna rzecz może przynieść niezwykłą rozkosz. 

fot. archiwum prywatne Macieja Milczanowskiego

Końcowe kilometry

Wreszcie docieramy do ostatniego punktu wodnego. Tam od razu się kładziemy. Polewamy wodą, bukłaków już nie ruszamy, ale nalewamy wodę do butelek na szelkach plecaka. To tylko 1 litr, wiem, że będzie za mało, ale nie ma rady, bo całych butelek brać nie wolno. Znów leżymy za długo. W zasadzie po 10 minutach moglibyśmy ruszyć, ale za moment dociera Vincent i Glenda. Tym razem postanawiamy poczekać. Trwa to długo, jesteśmy gotowi, powoli zbiera się i Vincent i po 25 minutach ruszamy na ostatni odcinek, Glenda jeszcze trochę zostaje. We trójkę idzie się bardzo przyjemnie. Rozmawiamy z Vincentem o astrofotografii, Michał wciąż robi zdjęcia, co kilometr wylewamy głowy wodę z butelek. Tu Michał oddaje trochę swojej wody Vincentowi… znów to pomieszanie obaw z dumą. 

Mniej więcej wtedy mówię towarzyszom wyprawy o moim marzeniu sprzed dwóch lat i sprzed roku. Na tych ostatnich kilometrach myślałem wtedy o tym, że zaraz będę w hotelu, kupię dwie coca-cole i wejdę do basenu. Pijąc izo, wodę i trochę wygazowanej gorącej coli, marzenie o świeżym, chłodnym trunku i chłodnej wodzie w basenie jest dojmujące i działa silnie na wyobraźnię. Nie wiem czy bardziej nas dopinguje, czy wkurza… chyba trochę bardziej to drugie ;-) 

Ostatnie dwa kilometry są długie, zmęczenie, upał i niemal do samego końca nie widać mety. To dodatkowo męczące. Na kilometr przed metą – sądząc po zegarku, proszę Michała o wyciągnięcie flagi z mojego plecaka. Niosę ją w ręce, żeby nie zapomnieć. Gdy wreszcie widać metę, jest już tylko 100 metrów, podaję Michałowi jeden róg flagi, drugi trzymając samemu, mówię do Vincenta i Michała – let’s run the last metres. I zaczynamy biec. Michał od razu narzuca tempo, którego nie mogę utrzymać, ciągnie mnie tą flagą, ale z mety słychać oklaski i okrzyki - nie możemy tego zepsuć. Wołam do niego, żeby trochę wolniej, ale Michał nakręcony chyba nie słyszy. Staram się więc dogonić i udaje mi się w miarę równo z nim biec chociaż jest to dla mnie trudne. Wreszcie we trzech przekraczamy metę. Michał oczywiście pierwszy. 

Meta

Tam już zakładają mu medal, potem mi i Vincentowi, a ja w tym momencie czuję, że żołądek mi się buntuje. Schodzę z linii mety, żeby nie blokować innym drogi, kucam i przez kilka minut mam mdłości takie, że niemal nie mogę oddychać. Kilka osób pyta czy jakoś pomóc, wtedy Michał bardzo pomaga, odpowiada za mnie i ściska mnie za rękę. Potem okazało się, że fotograf oraz inny biegacz Sebastien Cantero robili nam zdjęcia, na których widać, że cały czas mamy rozpiętą między nami flagę. Wychodzi zdjęcie ojca z synem i flagą, które Sebastien skomentował następująco: - oto ojciec, który cały bieg martwi się o syna, a za metą emocje odbierają mu oddech. Gdy to przeczytałem zdałem sobie sprawę jak sporo w tym racji. 

Michał i Maciej Milczanowscy na mecie, fot. archiwum prywatne Macieja Milczanowskiego

Wreszcie mdłości ustępują. Czuję się głupio, z powodu tej chwili słabości, ale już za chwilę kładziemy się w namiocie pośród innych biegaczy i odpoczywamy. Mamy tyle do omówienia. Nagle pojawia się Leila Ben Gacem i mówi, że za chwilę rusza autobus i następny będzie za 4 godziny, Powoli więc zbieramy się, jeszcze zdjęcie przy ściance UltraMirage i idziemy do autobusu. Pół godziny jazdy i idziemy do pokoju, potem do baru po 4 cole i do basenu… Odpoczywamy, opowiadamy sobie o biegu, spotykamy Magali, mówi, że w tym roku nie dała rady i zrezygnowała gdzieś na 40km.  Mówi, że jej przykro z powodu drużyny – gdy jeden z członków nie kończy, cała drużyna nie jest klasyfikowana. Oczywiście przypominam, że drużyna jest tylko elementem przygody i absolutnie nie ma znaczenia jaki czas i czy jesteśmy klasyfikowani. Ważne, że we wspaniałym międzynarodowym teamie wyruszyliśmy w piękną przygodę. 

fot. archiwum prywatne Macieja Milczanowskiego

Na tym kończy się przygoda. Następnego dnia uczestniczymy w ceremonii wręczenia nagród zwycięzcom i wyjeżdżamy do Tunisu. 

fot. archiwum prywatne Macieja Milczanowskiego

Znów 6 godzin podróży i ponownie jesteśmy w Dar Ben Gacem. Wieczorem na kolacji przy dużym stole rozmawiamy z Michaelem i Glendą Sokolov oraz Carlem Wickam-Jones z Londynu, siedzi z nami także zwycięzca biegu Rachid El Morabity z Algierii oraz Leila i dwoje Włochów. W mojej głowie cieszę się, że Michał poznaje i rozmawia z ludźmi z tak różnych miejsc, kultur, że ma otwartą głowę i cały czas celebruje naszą przygodę. 

Nocą udajemy się na dach hotelu, gdzie znowu podziwiamy panoramę Mediny w Tunisie. Rankiem wyjazd na lotnisko, lot do Marsylii i dalej do Krakowa, potem samochodem do Rzeszowa. 

W domu

Pierwszą noc w swoim łóżku Michał śpi w koszulce, czapce z medalem UltraMirage. Dziś, gdy piszę te słowa mija już trzy tygodnie od biegu, a Michał wciąż powtarza – tatku, ale było fajnie tam w Touzer… albo, - ale bym chciał być w Dar Ben Gacem u Leili… - Za niecały rok synku znów tam będziemy. 

Bardzo dziękuję miastu Rzeszów za wsparcie naszego wyjazdu i udziału w UltraMirage 2023. Liczymy na dalszą współpracę. Ze swojej strony staraliśmy się też wesprzeć Rzeszów w staraniach o tytuł Europejską Stolicą Kultury.

fot. archiwum prywatne Macieja Milczanowskiego

Napisz komentarz

Komentarze

Reklama
Reklama
Reklama